Pierwsi… zapomniani – cz. 01 – wspomnienia architekta, Jerzego Kędzierskiego

Najszybciej zapominamy... ludzi. Albo inaczej: ludzi najmniej pamiętamy.

Marek Koszur
Autor Marek Koszur
18 min lektury
Zamek Książąt Pomorskich w Szczecinie
Review Overview

Są jeszcze ludzie, którym się chce? Tak, ostatniego spotkałem 60 lat temu.

Przeglądając archiwalne, rękopiśmienne zasoby Książnicy Pomorskiej natrafiłem na maszynopis, podpisany przez architekta Jerzego Kędzierskiego.

W grudniu 1945 roku został on powołany na stanowisko dyrektora technicznego Szczecińskiej Dyrekcji Odbudowy.

Warszawiak, z liczącym się dorobkiem zawodowym, człowiek rodzinnie związany ze stolicą, bez wahania podjął się tego zadania, wbrew – jako opisuje – trudnym do wyobrażenia przeciwnościom polityki, historii, ludzkiej zawiści i zdradzie, szykanom, a nawet bezpośredniemu zagrożeniu życia jego i jego najbliższych.

Przez pierwsze cztery lata uwalniał nasze miasto spod ciężaru gruzów. Uruchamiał instytucje i fabryki. Współorganizował życie miejskie.

Wybrałem fragmenty, opatrzyłem własnymi notatkami, zaglądam co jakiś czas do teczki z tymi materiałami i… I nie mam odwagi, by uznać, że byłbym w stanie przebić się przez zasieki lokalnej indolencji i najzwyklejszej… arogancji. Bo jak nazwać gremia, które wpadają na pomysł, aby sławić imię naszego miasta opowiadając historię kanibala, a jak słyszę w tych dniach – znów trafimy na ekrany kin z powodu niewyjaśnionych okoliczności morderczych porachunków lokalnego półświatka. 

O to idzie, aby utrwalać w świadomości milionów ludzi skojarzenie: Szczecin równa się przestępczość? 

Od początku lat 70. XX wieku korzystałem z każdej możliwości, aby pytać ludzi: jak tu było? Jak się żyło? Naiwność pytań, jak wertuje stare zapiski, nie ukrywam – onieśmiela mnie dziś. Ale tak było! Wyobraźnie. Nie dawała się poskromić, gdy szedłem ulicami, mijając gruzowiska, ściany pełne śladów z broni maszynowej. 

Ten świat ożywał w mojej wyobraźni, nie stracił ze swojej plastyki nic do dziś. Może nawet nabrał nowych wymiarów, wynikających z lektury książek, z filmów, ze zwykłego życiowego doświadczenia. 

Dlatego otwieram teraz ten rozdział – Ludzie – by także państwa, Czytelników, zachęcić do uchwycenia słowem rysów twarzy i charakteru ludzi, których podziwialiśmy, spotykaliśmy, o których tylko czytaliśmy lub słyszeliśmy.

Nie mam fotografii pana Jerzego Kędzierskiego. Ale to nazwisko… Czy na Gumieńcach nie mieszkał kiedyś pewien modelarz, budowniczy modeli statków, które chyba zamawiało muzeum? Jak się nazywał? Jednego z tych stoczniowych twórców miniatur poznałem bywając przy ulicy Okrzei. Ale Kędzierski… ? Hm…

Tekst przytaczam według oryginału, bez korekty i tworzenia przypisów np. w odniesieniu do wydarzeń historycznych a przede wszystkim piastowskiego rodowodu Szczecina.

W grudniu 1945 r ówczesne Ministerstwo Odbudowy zaproponowało mi objęcie stanowiska dyrektora technicznego Szczecińskiej Dyrekcji Odbudowy. 

Dyr. Welczer ucieszony z mego przybycia rozpoczął od przedstawienia stosunkowo dobrze skompletowanego zespołu pracowników, oględzin biura, zaproszenia na obiad stołówkowy, a następnie dla dalszego czarowania – zaprosił do swego mieszkania na kawę. Dla warszawiaka zmuszonego do nędznego biwakowania w gronie kilku rodzin w jednym zniszczonym mieszkaniu w Powstaniu, widok wielopokojowego mieszkania bogato wyposażonego w meble, dywany, firanki itp. wystrój zrobił wrażenie. A do tego, gdy dyr. Welczer zaczął roztaczać perspektywy możliwości wyboru willi, wyremontowania jej, na koszt dyrekcji, pomoc w uzyskaniu przydziału mebli, swobody udania się do Berlina, by tam za kilka kilogramów słoniny kupić samochód osobowy (wówczas już obowiązywał zakaz przekraczania granicy).

Z powierzchownych obserwacji stanu miasta mocno zrujnowanego nalotami dywanowymi aliantów, wypalonego przez nieznanych podpalaczy, o utrudnionej komunikacji wskutek wysadzenia kilkudziesięciu mostów i wiaduktów przez wycofujących się hitlerowców, po relacjach spotkanych tam znajomych, po zobrazowaniu trudności aprowizacyjnych, licznych napadach i zabójstwach w celach rabunkowych – warunki były raczej odpychające.

Mimo to, świadomość znaczenia dziejowego wydarzenia powrotu do macierzy ziem od setek lat utraconych, konieczność zaprzeczenia propagandzie niemieckiej o rzekomej naszej nieudolności zagospodarowania tych ziem, o ich dla nas zbędności, wdzięczne pole do działania z rozmachem, zdopingowało mą decyzję podjęcia trudu i nie sugerowania się trudnościami i niebezpieczeństwami. Byłem wszak w sile wieku, zahartowany w walkach o wolność, pełen wiary i zapału do pracy.

W styczniu 1946 r. przyjechałem wraz z żoną (syn został pod opieką dziadków w Warszawie), do Szczecina, by rozpocząć pracę w Szczecińskiej Dyrekcji Odbudowy. Nie bacząc na realizację obietnic dyr. Welczera odnośnie przydziału willi, zamieszkaliśmy w ładnym pokoju w hotelu „Orbis” na piętrze, by jak najprędzej poznać problemy odbudowy zniszczonego wojną miasta. Pobyt w hotelu jednak posiadał i ujemne j strony. Codzienne przemarsze tysięcy jeńców niemieckich do pracy i z pracy w porcie, śpiewających hitlerowskie pieśni, przypominał okres okupacji. Częste libacje i taneczne zabawy nazbyt hałaśliwe, w parterowej sali restauracyjnej do późnej nocy niejednokrotnie kończące się strzelaniną na wiwat zwycięstwa, zakłócały sen. Ponadto często dochodziło do strzelaniny z powodu zagradzania szlabanem jezdni przed sąsiednim budynkiem szpitala UB (Urzędu Bezpieczeństwa). Szlabany te, nie respektowane przez ciężarówki sowieckie jadące w kierunku Berlina, były niszczone, co wywoływało serie z pepeszy wartowników UB. Zdarzały się także próby wtargnięcia do pokojów hotelowych pijanych biesiadników. Mimo tych niedogodności pochłonięty bez reszty zajęciami służbowymi i problemami miasta, znosiłem przez szereg tygodni te przeszkody. Później zająłem wolne mieszkanie przy ul. Św. Wojciecha, a nieco umeblowania otrzymałem z Okręgowego Urzędu Likwidacji mienia poniemieckiego. 

Życie w ówczesnym Szczecinie nie było łatwe. Niejednokrotnie jadąc rano do biura mijaliśmy na jezdni lub poboczu jakieś ludzkie zwłoki. 

mgr inż. architekt Jerzy Kędzierski

Podróżni przybywający do miasta nocnymi pociągami bali się wychodzić z dworca na nieoświetlone ulice, pozostając tam do rana. Wśród gruzów bowiem czaili się rabusie na przechodniów, grabiąc ich mienie, a nawet gwałcąc kobiety. Gdy na wołanie o ratunek spieszył posterunek sprzed koszar jednostki wojska polskiego, rabusie ginęli w rumowiskach pod osłoną nocy. W owym czasie zdarzały się nawet napady uzbrojonych band szabrowników na pociągi i na dworce. Dochodziło do wymiany strzałów między strażą kolejową (SOK) a szabrownikami. Nawet gdy Urząd Wojewódzki przeniósł się z Koszalina do Szczecina, mimo zwiększenia się stanu milicji, zdarzały się uliczne napady na przechodniów. Podczas jednego z takich wyczynów, w godzinach rannych na Al. Wojska Polskiego (w Śródmieściu) gdy 6 rabusiów zajętych było grabieniem przechodniów, gdy przypadkowo znajdujący się tam komisarz milicji usiłował zaaresztować złodziei terroryzując ich wyciągniętym pistoletem, siódmy stojący w bramie jako osłona serią z pistoletu maszynowego w głowę i szyję – zabił komisarza. Wypadek ten wstrząsnął opinią publiczną i spowodował ostre wystąpienie patroli wojskowych i milicji dla ukrócenia rozbojów. Mimo to nadal spacery po zmroku były ryzykowne.

Brak radia, godziwych rozrywek i kontaktów towarzyskich powodowały jałowe spędzanie wieczorów. Na szczęście w przyległym domu do hotelu mieszkał nasz znajomy inżynier z Warszawy, to też często zachodziliśmy do niego, by wspólnie pogawędzić o przeżytych dniach grozy, o wspólnych znajomych przy aromatycznej filiżance kawy. 

Pewnego dnia, gdy żona próbowała wyjść z hotelu, pijany wartownik UB zagrodził jej drogę karabinem z nasadzonym bagnetem, usiłując ją bez żadnego powodu zaaresztować. Gdy żona zbiegła do dyżurki portiera, a pijak pogonił za nią, w tym momencie i ja zjawiłem się tam, a że jeszcze miałem na sobie jedyne ubranie wyniesione z Oflagu (mundur amerykański z okresu I wojny) dopiero udało się oddalić zacietrzewionego pijanicę. 

Jerzy Kędzierski

Spośród obiektów remontowanych przez S.D.O. najwięcej serca przykładałem dozorując obiekty szkolne i użyteczności publicznej.

Wkrótce zdążyłem na tyle poznać miasto i jego ruiny, zwłaszcza w części staromiejskiej, by zauważyć krytyczny stan obiektów zabytkowych, świadectw polskości z okresu Piastów. W większości, pozbawione dachów, wystawione na działania atmosferyczne, były w stanie zagrożenia. 

Ratowanie zabytków

Wobec nieobsadzonego jeszcze stanowiska konserwatora zabytków, wespół z koleżanką Heleną Kurcjusz utworzyliśmy społeczną „Komisję Konserwatorską” dla zajęcia się inwentaryzacją zabytków i zbadania potrzeb remontowych tych obiektów. W budżecie Dyr. Odbudowy była nikła kwota na potrzeby kulturalne, ale brak było rozpoznania potrzeb i wykazu obiektów do remontu. Wędrując wspólnie wśród gruzów i ruin, pokonując istniejące jeszcze barykady, nie zważając na niebezpieczeństwo natknięcia się na niewypały, zdradzieckie miny czy napotkania rabusiów, zaczęliśmy systematycznie sporządzać spis obiektów zabytkowych i opisy ich stanu i potrzeb remontowych. Owocem tej pracy, zazwyczaj po godzinach urzędowych, było zarejestrowanie takich obiektów jak Zamek Książąt Szczecińskich, Stary Ratusz, kilka sędziwych budowli sakralnych itp.  

Na tle przeważającej architektury o charakterze niemieckim, obiekty te jako świadkowie polskości tych ziem były niezwykle cenne i wymagały troskliwej opieki. Niestety stan ich był fatalny, grożący zawaleniem, wymagający niezwłocznych zabezpieczeń. Błądząc samotnie wśród ruin odnalazłem basztę zamkową na której narosły później domy mieszkalne. Dopiero gdy mury mieszkalne, zdmuchnięte zostały podczas nalotów alianckich, z morza ruin wyłoniły się zarysy tej baszty. Drugim tak odnalezionym gotyckim budynkiem była kamienica Leutzów widoczna z daleka, lecz o zawiłym dojściu. Pragnąc pokazać te obiekty koleżance Kurcjusz udaliśmy się samochodem, dokąd można było dojechać, a dalej ruszyliśmy piechotą. Nie zauważyliśmy nawet, że z gruzów wyłoniły się 3 postacie dążące w ślad za nami, w zdecydowanie nieprzyjaznych zamiarach. Na szczęście spostrzegł grożące nam niebezpieczeństwo nasz szofer, wilnianin, zdemobilizowany żołnierz z I Armii Ludowego Wojska Polskiego, imieniem Miron. Uzbroiwszy się w korbę od samochodu, imitując automat, ruszył w ślad za intruzami. W pewnym momencie posłyszał słowa zachęty starszyny jak zachęcał swych kolegów: „Nu, tieper!”. Ale kumple nie byli jeszcze pewni, gdyż wyrazili swoje wątpliwości w słowach; ” A kak oni także imiejut orużje?”. W tym momencie nasz kierowca trącił o jakieś żelastwo, powodując ich obejrzenie się. Gdy ujrzeli naszą obstawę momentalnie prysnęli w ruiny i skryli się. Oczywiście również i ten obiekt gotycki został wciągnięty na listę zabytków. A po jego późniejszym zabezpieczeniu, po kilku latach, gdy dalszą opiekę nad nim przejął zaangażowany stały konserwator, obiekt ten po jego wyremontowaniu i adaptacji stał się siedzibą Liceum Plastycznego Szczecina, służąc wychowaniu plastyków szczecińskich. 

Jednak z uwagi na skromne środki w budżecie Szcz. Dyr. Odbudowy, uznaliśmy za najpilniejsze zadanie zabezpieczenie bogatych sklepień nad salą znajdującą się pod basztą zamku szczecińskiego. Aby móc ustawić rusztowania, trzeba było uprzednio wywieźć bez mała metrową warstwę nawozu końskiego z okresu, gdy trzymano tam konie armii sowieckiej.

Co tam życie – skarby, złoto i biżuteria!

Po usunięciu nawozu ujrzeliśmy posadzki z dużych płyt granitowych, a w tym jedną dziwnie zapadającą się. Zaintrygowani tym zdjęliśmy ją, a gdy pod warstwą piasku ukazało się jakieś sklepienie, również zapadające się, po jego rozebraniu w części zagrożonej odkryliśmy jakieś pomieszczenie, do którego jeszcze w ubiegłym wieku Niemcy zamurowali wejście i pamięć o tej krypcie zanikła. Kiedy dla zbadania spuściliśmy na linie pracownika okazało się, że są tam ozdobne trumny cynkowe książąt szczecińskich. 


TEKST PIOSENKI: NIM WSTANIE DZIEŃ – Utwór pochodzi z filmu Edwarda Skórzewskiego i Jerzego Hoffmana Prawo i pięść (na podstawie powieści Jerzego Hena).

Ze świata czterech stron,
Z jarzębinowych dróg,
Gdzie las spalony,
Wiatr zmęczony,
Noc i front,
Gdzie nie zebrany plon,
Gdzie poczerniały głóg,
Wstaje dzień

Słońce przytuli nas do swych rąk
I spójrz: ziemia ciężka od krwi,
Znowu urodzi nam zboża łan,
Złoty kurz

Przyjmą kobiety nas pod swój dach
I spójrz: będą śmiać się przez łzy
Znowu do tańca ktoś zagra nam
Może już

Za dzień, za dwa,
Za noc, za trzy,
Choć nie dziś

Chleby upieką się w piecach nam
I spójrz: tam gdzie tylko był dym,
Kwiatem zabliźni się wojny ślad,
Barwą róż
Dzieci urodzą się nowe nam
I spójrz: będą śmiać się, że my
Znów wspominamy ten podły czas,
Porę burz

Za dzień, za dwa,
Za noc, za trzy,
Choć nie dziś,
Za noc, za dzień,
Doczekasz się,
Wstanie świt


Dociekliwy jeden z redaktorów wynalazł w kronikach niemieckich, że trumny te po zajęciu Szczecina przez wojska Napoleona, trumny te zostały otwarte i obrabowane przez Francuzów. Jedynie pozornie skromna trumna z bali drewnianych nie budziła ich ciekawości, dzięki czemu odkryliśmy w niej 1,2 kg złota w postaci biżuterii i motywów dekoracyjnych stroju zetlałego. Skarb ten zdeponowaliśmy w banku, a wiadomość o tym odkryciu lotem strzały rozniosła prasa po całym kraju. Na polecenie gł. konserwatora skarb ten został przekazany do Warszawy, do gł. Konserwatora, zaś ozdobne trumny dla naprawy drobnych uszkodzeń wysłaliśmy do jedynej tego rodzaju pracowni konserwatorskiej dla ich naprawy w Krakowie. W nagrodę za to odkrycie prezydent Bierut z własnego funduszu dyspozycyjnego przesłał do wyłącznie naszej dyspozycji kwotę 3 miliony złotych. I co było dla nas miłym dowodem uznania naszej pracy. Teraz dopiero otworzyła się możliwość rozszerzenia prac nad zabezpieczaniem obiektów zabytkowych nie tylko w Szczecinie, ale również i w województwie.

Dzięki temu udało się zabezpieczyć stary ratusz z pięknymi sklepieniami w podziemiu, który to obiekt w późniejszych latach po odrestaurowaniu stał się ozdobą starówki z „oryginalną winiarnią” i Orbisowskim hotelem dla turystów zagranicznych.

Jeden z redaktorów szczecińskich wyszperał w kronikach niemieckich niezwykle ciekawą historię o właścicielach kamieniczki, Leutzów, którą po przetłumaczeniu opublikował w specjalnym wydawnictwie.

Nasze historie nienasze

Oto była to rodzina bankierska należąca do Związku Hanzeatyckiego. Pewnego dnia pojawił się u nich młody dobrze wychowany, ponoć na dworze królewskim polskim młodzieniec, zgłaszając pragnienie pracy. Młodzieniec ów po pewnym czasie zdołał sobie do tego stopnia zaskarbić serca staruszków, że adoptowali go jako swego syna. Po ich śmierci odziedziczył ich majątek, a wówczas królewski kolega wyniesiony na tron polski, dowiedziawszy się o awansie młodzieńca rzekomo zaczął go nagabywać o pożyczki, które z czasem spowodowały niewypłacalność banku a co gorsza również krach wielu innych banków stowarzyszonych w Związku Hanzeatyckim. Rozwścieczyło to do tego stopnia Niemców, że otoczyli dom bankierski usiłując zabić sprawcę największego krachu Związku Hanzeatyckiego. Potajemnym tunelem bankier ratował się ucieczką do Polski, gdzie uzyskał dożywocie na dworze królewskim.

Nadzorując na przemian z koleżanką Kurcjusz prace remontowe na Zamku Książąt Szczecińskich, pewnego dnia odkryliśmy próbę wykucia w ścianie zewnętrznej otworu z zamiarem dostania się do tajemniczego pomieszczenia w parterze, w którym były dwie kasy pancerne, lecz do którego dojście od wewnątrz było zamurowane. Gdy wspięliśmy się do małego okienka okratowanego i ujrzeliśmy przedmiot zainteresowania rabusia, niezwłocznie powiadomiliśmy wicewojewodę Kaniewskiego i komisarza Milicji Obywatelskiej z prośbą o wystawienie posterunku na czas niezbędny dla zorganizowania komisyjnego otwarcia rzekomego skarbca.

Na wszelki wypadek zdwoiliśmy swą czujność pełniąc dyskretną obserwację terenu, zaprzęgając na zmiany jednego z plastyków rysujących fragmenty zamku. I oto wykryliśmy przedziwne zjawisko. Oto kapral MO, zamiast pilnować, by złodziej nie dostał się do skarbca, najął sobie robotnika do kucia otworu od strony sali zamkowej, a sam rozsiadł się w starym fotelu koszykowym pilnując roboty kucia. Gdy osobiście powiadomiłem komendanta milicji o powyższym odkryciu, przy mnie ów komendant zatelefonował do komisariatu, który wystawił posterunek, z poleceniem aresztowania dowcipnego kaprala. Dwa dni trwało wyszukanie odpowiedniego fachowca do otwarcia kas i przebicia dojścia do nich. Kiedy już wszystkie przygotowania były gotowe powiadomiliśmy władze o delegowanie swych przedstawicieli dla dokonania komisyjnego otwarcia kas. Jednocześnie poprosiliśmy komendanta M.O. o przysłanie asysty dla zapewnienia porządku. Z ciekawości zeszli się różni dygnitarze z wojewodą Borkowiczem na czele. Jakież było nasze zdumienie, gdy w gronie obstawy milicyjnej dostrzegliśmy swobodnie poruszającego się owego kaprala, poszukiwacza skarbu. W obecności wojewody zagadnąłem komendanta MO, jakim cudem aresztowany kapral znajduje się już na wolności. Odpowiedź była nie mniej zadziwiająca. Oto po złożeniu w śledztwie zeznania, że nie kierował się chęcią zysku, a tylko ciekawością co w tych kasach się znajduje, komendant zwolnił go z aresztu. Mogliśmy, tylko litować się nad łatwowiernością komendanta. Kiedy jednak z trudem zdołano otworzyć obie kasy okazało się, że skarb został widocznie skradziony przez administrację hitlerowską, gdyż w jednej kasie było kilka sztuk bezwartościowego bilonu, a w drugiej czapa z epoki napoleońskiej, również bezwartościowa, być może używana jako strój karawaniarski.

CDN


(na podstawie maszynopisu w zbiorach Książnicy Pomorskiej)

Review Overview
Proszę udostępnić ten artykuł
Proszę wyrazić swoją opinię

Proszę wyrazić swoją opinię

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *