Od zawsze zastanawiałem się nad umysłowością dyrygenta…
Na przykład – Beethoven. Bywał tak skoncentrowany na tworzeniu, że… orkiestra mu nie przeszkadzała w dyrygowaniu nowymi wersjami jego własnymi, na poczekaniu – modyfikowanymi kompozycji.
Stary i ograny żart na temat Karajana opowiada o muzyku z Filharmonii Berlińskiej, który najwyraźniej spóźniony na koncert, zbiega po schodach i spiesznie mija sąsiada,
– Czytałem, czytałem, że Karajan dziś dyryguje! A co gracie?
– My – piątą Mahlera, ale czym w czasie koncertu będzie dyrygował Karajan – nie mam pojęcia.
Kiedyś, w stoczniowym biurze konstrukcyjnym przyglądałem się zespołom inżynierów, pochylonych nad planami kadłuba czy siłowni. Musieli przewidzieć najdrobniejszy element, najmniejszą śrubkę, która choć w porównaniu z ogromnym kadłubem 250 tysięcznika jest tylko odrobinę większa od całej ludzkości – to może zdecydować o losie statku.
A dyrygent?
Przesadzam? No bo co się stanie, jeśli przegapi nutę lub zbyt gwałtownie zaakcentuje dłonią jeden z taktów czy fraz, każąc waltorniście, by zamiast piruetu ultradźwiękowego zamienił się w pikującego bombowca?
Dla nas, na widowni, tych 48-60 mentalnych nitek, łączących dyrygenta z każdym z muzyków, choć są one niewidoczne, uzmysławia – aż sam przeraziłem się na to porównanie – że dyrygent jest jak atraks, sto razy groźniejszy od czarnej wdowy – pająk muzyczny.
Czyż nie? Zawsze odwrócony do nas plecami, we fraku, z jego podrywającymi się do lotu połami… My, wpatrzeni w każdy jego ruch – odczytujemy emocje, jakie miota w stronę muzyków.
Malarz zawsze może poprawić dotknięcie pędzla, rzeźbiarz – w pewnym stopniu także, literat – o! ten to mógłby nosić tytuł nad honorowego bombardiera papierowymi, zmiętymi kulami z jego poetyckich zapisów.
Ale dyrygent?
Hm… Na szczęście, maestro Bohdan Boguszewski jest człowiekiem niezwykle pogodnego usposobienia i tę moją krotochwilność uzna za co prawda drażnienie bestii, ale za karę – ufam – nie zagoni do solfeżu!?
To Jego Festiwal. Bogdan Twardochleb słusznie zauważył – taka osobowość wymaga przestrzeni. Tej rozmiar, we wszystkich wymiarach, wyznacza nie ostatni ślad rezonującej fali, wytworzonej przez lirę, lecz wizja.
Ojciec przywiózł z wojny… mandolinę. Podgrywał na niej Jerzemu Gardzie, gdy ten śpiewał na frontowym ślubie żołnierzowi i sanitariuszce. Instrument zamilkł, głos poszybował, świece w kościółku zgasły. Ludzie, jak jeden mąż obejrzeli się za siebie, tam, skąd wyszedł głos. Głos gaszący świece.
Władać takim wymiarem piękna to dar z pomazania.
Mówić językiem twórców muzyki, dopowiadać, uzupełniać, wypiękniać ich dzieła i przeobrażać je w konstrukcje trwalsze niż okręty, zbudowane ze wzruszeń – to przecież… szczęście!
Prze dwadzieścia ostatnich lat byliśmy zapraszani na te ucztę. Siadaliśmy bok najważniejszych twórców polskiej sceny muzycznej. Słuchaliśmy muzykologów, krytyków muzycznych, twórców.
Zdarzyło się… Początek lat 70. XX wieku. W Międzyzdrojach odbywała się kolejna edycja Międzynarodowego Festiwalu Chóralnego.
Przydzielono mnie do kampingu, do pokoju wspólnego z panami Józefem Kańskim i Henrykiem Swolkieniem. Po koncercie, obaj panowie siadali na tarasie dyktowej „la scali” i rozmawiali o muzyce… Pewnie zastanawiałem się wówczas, jak głęboko, jak wnikliwie może słuchacz, krytyk muzyczny, wniknąć w wizje dyrygenta. Może nawet zadałem jakieś niemądre pytanie? Gdyby tak było, a nie otrzymałbym odpowiedzi, zapamiętałbym ów fakt. Mówię o tym, by podkreślić, że dla ludzi – zaraz, zaraz… jak to powiedział Bogdan? – „tak głęboko przeżywających muzykę” otwiera się kanał pozawerbalnego porozumienia, stan pewnej homogenizacji myśli i odczuć.
Dymitr Szostakowicz zwykł był telefonować od czasu do czasu do Mścisława Rostropowicza.
– Sława, przyjedziesz?
Rostropowicz jechał do mistrza. Witali się bez słów, przechodzili do pokoju, siadali w fotelach i zaczynali… milczeć.
Zazwyczaj, dobrą godzinę.
– Ot, widzisz Sława, jak to miło pomilczeć w dobrym towarzystwie… Bywaj… Zadzwonię niebawem…
Część trzecia wzruszeń Bogdana Twardochleba dotyczy dzieła maestro Bohdana Boguszewskiego, Jego Festiwalu Sacrum Non Profanum.
Część czwarta – posłowie – niebawem.
p.s. A swoją drogą… Czy dyrygenci pobierają lekcje fechtunku? Lepiej, żeby nie. Po co kusić licho…