Kaczka „marszałkowska”

Marek Koszur
Autor Marek Koszur
4 min lektury

Kaczka dziennikarska – to fałszywa lub zmyślona informacja, podana przez media jako prawdziwa. Może powstać przez błąd, pośpiech, brak weryfikacji źródeł albo celowe działanie (sensacja, manipulacja, prowokacja).

To słowo funkcjonuje w polszczyźnie od XIX wieku. Wzięło się od francuskiego canard (kaczka), które oznaczało „plotkę, bujdę, fałszywkę”.

A „kaczka prezydencka” albo „marszałkowska”?

To nowy typ medialnej obecności urzędników administracji, którzy z codziennych sweetów, filmów i rolek uczynili główną treść swoich zajęć.

Teksty do tych produkcji redagowane są z manierą powiatowego fryzjera z lat 50. albo kelnera z restauracji Bristol w miasteczku, gdzie największą atrakcją sezonu jest przyjazd objazdowego cyrku.
Miękka wazelina, zero treści.
Same westchnienia i to:„kochani”, jakby publiczność była oddziałem geriatrycznym w potrzebie poklepania po ramieniu.

„Patrzcie, jacy jesteśmy skuteczni!”
„Patrzcie, jacy jesteśmy zaradni!”
„Patrzcie, jak nam się to stanowisko zwyczajnie należy!”

Czy sam wymyśliłem tę frazę, czy ją po prostu zapamiętałem – nie wiem.
Może inspiracją był Wojciech Młynarski? Byłoby to zaszczytem i powodem do dumy.
A myśl brzmi tak:


„Żebym ja kiedyś mógł robić to, na co naprawdę zasługuję — bo na razie robię to, co muszę.”

Ponieważ ukończyłem już Najwyższe Seminarium Dojrzewania, wiem, iż głównym powodem troski człowieka przejrzałego jest uświadomienie sobie, że właściwie tak można scharakteryzować całe nasze życie zawodowe.

Robimy coś, bo tak wypadło, bo układy nie pozwoliły na cokolwiek innego.

Stąd tyle w nim błędów, niepowodzeń, stresów i katastrof.

To ja jestem tym prezydentem, jestem tym marszałkiem, a tam – garderoba po Marlonie Brando – pusta!

Więc rekompensatą za niespełnione gwiazdorstwo są te filmiki.

„Kochani…”. I sprawa załatwiona.
Ktoś je kręci, ktoś montuje – czyli wrzuca do automatycznej montażowni – i wypuszcza w świat. Jakby ten na nic innego nie czekał, tylko na zdjęcie pana marszałka z gospodyniami wiejskimi, strażakami, laureatami, piłkarzami – a nie, to prezydent – triumfatorami, championami, jubilatami…

A normalni ludzie?
Ci, którzy wypełniają wnętrza porannych tramwajów i autobusów, ci, którzy przechodzą na emeryturę niekiedy bez jednego dnia na L4, ale też bez sukcesu, który kwalifikowałby ich do uścisku dłoni pana prezydenta?

Czy to jest normalne?

Towarzysze jeździli z „gospodarskimi wizytami”.
Z troską patrzyli w oczy przodownikom pracy.
„Trybuna Ludu” i „Głos Szczeciński” relacjonowały narady z aktywem partyjnym.
Dziś jest inaczej?

W metodzie – nic – poza nazwą, szyldem, transparentem.
Tamto było wstrętne i potworne; obecne jest beznadziejne i wredne, bo buduje monolit partyjny o charakterze bojówkarskim, kibicowskim.

I liderzy lub reprezentanci tych formacji, niczym Duce, pchają swoje profile do kamery.

Na przykład – ile, jakie „sukcesy” odnoszą pracownicy Urzędu Marszałkowskiego?
Ilu z nich widać na filmikach?
Czyje nazwisko jest w kontekście tego urzędu wymieniane?

Tylko JEDNO.

Stary i zgrany kawał:
„Wszędzie Lenin! W gazecie, w TV, na plakatach, portretach, transparentach.
Lenin, Lenin, Lenin.
Aż strach otworzyć lodówkę.
Tam też będzie marszałek?”

Pod względem propagandy władza demokratyczna powinna „z urzędu” otrzymać dyplomy MBA z samochwalstwa, samouwielbienia, braku krytycyzmu, autoafirmacji i braku refleksji.

Dzisiejsi „sekretarze”, ci fachowcy są wyjałowieni w całości – nie ma w nich śladu pokory, skromności, umiarkowania.
Jest tylko Ja, Ja i Ja.

Pardon… przecież to miał być felieton, więc zmieniam końcówkę.
Ostatnie zdanie powinno brzmieć:

„Jest tylko: Kwa, Kwa, Kwa…”

Proszę udostępnić ten artykuł