Taka też cisza panowała w sali kinowej
Każde słowo komentarza, każda wystudiowana i jakby w zwolnionym tempie wypowiadana przez Elisę Lasowski fraza – niepostrzeżenie nie tyle budowała, co wypełniała przestrzeń naszej ciekawości. A może ten malarz to… anioł potępiony? Ze śladową pamięcią rajskiego ogrodu, pzdążajacy za atawistycznym wspomnieniem – próbował wywoływane obrazy i miraże utrwalić na płótnie? Człowiek z człowieka nie byłby przecież zdolny tak dalece sięgać, ba!, niemal dotykać czystego piękna!
Aktorka, przewodniczka po świecie malarza, jego mojra, doskonale spełniła swoją rolę. Zatrzymywała się nad kwiatem, jak ważka w zwiewnych strojach, z włosami w ogrodowym nieładzie, z wyrazem twarzy nieco smutnym. Ale dlaczego? Wszak prowadziła nas przez ogród niemalże rajski! Z każdym krokiem – piękniejszy! Tak, to prawda… Ale… zauważyłem, nigdy nie oglądała się za siebie… Kusiła jak Scylla i Charybda, a zarazem brała w opiekę, jak zwodnicza poranna mgła nad rozlewiskami wód, mieszkaniem nimf w pozór materii nieprzyobleczonych.
A na ekranie tyle było wystudiowanych kadrów, często w technice slowmotion, zarejestrowanych w reporterskim i dokumentalnym, oświatowym wręcz stylu – beż żadnych wyszukanych efektów, tak typowych dla współczesnej kinematografii. Obrazy te składały się na historię człowieka, o którym mówi się, że najlepiej ze wszystkich ludzi „widział naturę”.
Claude Monet (1840-1926), Francuz, chyba najważniejszy współtwórca impresjonizmu.
W jego życiu, jak w biografii każdego z nas, wiele było wątków dramatycznych i tragicznych. Niektóre z nich mogłyby stanowić kanwę do odrębnej opowieści. Ale zamiarem realizatorów obrazu „Le ninfee di Monet. Un incantesimo di acqua e luce” (Nenufary Moneta) było ukazanie… marzenia.
Wielu recenzentów, ale przede wszystkim historyków sztuki, bywalców galerii z obrazami – na bezdechu, na hasło: Monet – myśli – obsesjonista. A czym jest obsesja? Jest właśnie marzeniem. W skrajnej jego postaci. Snem. Żądzą. Pragnieniem. U każdego z tych stanów ducha, nawet jeśli na zewnątrz przybiera ono postać groźną lub wysublimowaną – leży ziarenko zwane marzeniem. Taka myśl, ledwie zarys jakiejś wizji, tęsknota przepoczwarzająca się niekiedy – uwaga! – w okrucieństwo. W agresję wobec samego siebie. Wręcz! Psychiczne okaleczenie i rozpacz z niemożności dotknięcia snu, który przecież jest już tak blisko!
Poznałem kilku… marzycieli. Widziałem ich okrucieństwo wobec samych siebie i innych. Tę mroczność wysadzającą w powietrze nasze skale wartości. To ich zawahanie się na progu wejścia w świat obłędu. Nic nie liczy się ponad spełnienie marzenia! Niech płoną moje płótna, niech zaleje mnie woda, jeśli nie mogę w ogień lub wodę wejść w pełni!
I palił woje obrazy.
I topił się w rzece. I topił się w rzece.
Monet zapragnął namalować duszę wody
Wodę skąpaną w świetle, które odziewało ją w powietrzne kolory… Ile wariacji tego zdania moglibyśmy stworzyć?
Powtórzę jeszcze raz: woda kąpiąca się w snopach światła, nadającego jej barwy rozpylone w powietrzu.
Jak te legendarne stogi słomy w Giverny. Już pisałem w reportażu z Barberini – namalował ich chyba pięćdziesiąt, w ciągu dwóch lat… Mógłby z powodzeniem namalować jeszcze pięćdziesiąt. Tyle w tym widoku stogów, obmywanych słońcem, widział nieziemskości.
Niemożliwe – powie jeden. Niewykonalne – dopowie drugi. Sam Stwórca sobie ze światłem, wodą i powietrzem, nośnikami kolorów – nie poradził, dlatego te trzy żywioły nie mają swojego stanu stałego. A Monet chciałby być od Stwórcy bardziej sprawczy?
A dlaczego nie? Kto jemu, kto nam zabroni?
I ta grupa szczecińskich uczniów z pobliskiego liceum, nie wiem, czy mocą odwagi z jaką tak sformułowana teza ich tu trzymała, siedziała wbita w fotele Zamkowego kina podczas projekcji tej – w jakimś sensie – gry komputerowej, fabularnej wędrówki przez świat marzenia jednego człowieka?
Beethoven stracił słuch i w sercu tego cyklonu nieszczęścia, w jakim się znalazł – stworzył najwspanialsze dzieła w historii muzyki.
Monet dokonał podobnych „cudów” w malarstwie. Zrazu odrzucony, krytykowany przez elity konserwatywne i broniące zasad klasycyzmu w najogólniej rozumianym podejściu do sztuki – został wypchnięty z sal wystawowych Paryża. Ale on nigdy nie zwątpił w swój cel.
Takie właśnie marzenie zaprowadziło człowieka poza ziemską atmosferę, a wcześniej – na lichych statkach za widnokrąg, czy na szczyty gór z czekanem, którym było pragnienie spojrzenia na świat z najwyższego punku na Ziemi.
Film nie wyróżnia się niczym nowym w zakresie formy typowej dla porządnie zrobionego materiału oświatowego. Konsekwentnie prowadzona kamera, często w sposób subiektywny, pozwala nam, niejako z boku, podążać za narratorami. Ci idą za Monetem, my – (czyli kamera) – patrzymy na nich raz z lewej strony, raz z przodu, niekiedy tylko od tyłu. Oni odwracają się do nas, jak przystało na profesjonalnych przewodników, ale nie troszczą się o to, czy wszystko rozumiemy, czy ta opowieść nas interesuje? Bo ona sama w sobie jest nadzwyczaj fascynująca. Ona ekscytuje.
Zdjęcia i montaż – wręcz akademickie. Dają zmysłom dość czasu, by te nacieszyły się światem Moneta, jego wędrówką przez serpentyny rzek i ich dopływów, wpatrywaniem się w istotę wody, ale zazwyczaj znad jej powierzchni. Jest kilka ujęć w tym filmie wykonanych pod wodą, ale reżyser doskonale wiedział, że te zdjęcia akceptuje z obowiązku. Rezygnuje z nich w szerszym wymiarze. One nie mają w sobie żadnej tajemnicy.
Bo być pod wodą, a być w niej nie wchodząc w nią, to jakże fundamentalna różnica.
I kwiaty. I liście. I gałęzie. I trawy. Cienie świata w krwawym półmroku toczącej się pierwszej wojny światowej, wojny jakże bezwzględnej wobec Życia. Także pozaludzkiego.
Artysta, człowiek szalenie rodziny, stracił dwie żony, najstarszego syna, powódź zniweczyła i zniosła z powierzchni ziemi kwietny raj, jaki własnoręcznie stworzył, próbując urzeczywistnić kadry, jakie imaginował w swojej wyobraźni a potem umieszczał na płótnie. Te wszystkie doświadczenia musiały dość dobitnie uzmysłowić mu, że największą siłą życia jest jego… ulotność. Życie niszczy siebie własnymi siłami. A na zmąconej wodzie, pośród kwietnych dywanów okrytych mułem powodzi, w słońcu wyglądającym spoza burzowych chmur po katastrofalnej ulewie, równej tej z dnia Potopu, na tej mętnej wodzie… nagle unosi się kwiat. Jedna z najsubtelniejszych tajemnic przyrody. Nenufar. Lilia wodna. Siostra i brat zarazem kwiatu paproci, którego nikt nie widział.
Lilia wodna nigdy nie stanie w wazonie, nie przetrwa dłużej, jak tylko czas do otrzeźwienia, że znalazła się w środowisku innym niż wodą. Nenufar jest kwintesencją nieosiągalności. A to Moneta interesowało przede wszystkim. Pokonać granicę tajemnicy.
Stworzył jedyne na świecie muzeum, w którym panuje… cisza. To niezwykłe miejsce, które swoją mistyką dalece bardziej wykracza poza istotę katedry. Ona ma schodzące się ku sobie, zamykające wszystko – sklepienie. Dalej nie pójdziesz, nie wzlecisz, tam nie ma dla ciebie miejsca.
U Moneta – w jego nenufarowej galerii, w Musée de l’Orangerie w Paryżu, gdzie zgomadzono 250 obrazów namalowanych w ciągu trzydziestu lat, jakkolwiek nie staniesz w specjalnie skonstruowanym kompleksie wystawienniczym – jesteś wokół wszechogarniającej cię przyrody; ona nie prowadzi cię donikąd, jak katedra. Nie musi. Ona akceptuje ciebie jaką cząstkę samej siebie. Ty nawet tej metamorfozy nie dostrzeżesz. Bo nie musisz. Cząstką jesteś. Tyle, że zorientowaną na zewnątrz nenufarowego świata. Zwróć uwagę… W tym świecie przyrody oddycha się przede wszystkim marzeniem. I pięknem tworzącym się, przemijającym, by powstać na nowo, w jeszcze piękniejszej postaci.
Artysta, przystępując do organizacji muzeum postawił jeden warunek – w jego wnętrzu musi panować bezwzględna cisza. To przestrzeń do medytacja. Myśl musi zamilknąć…
Mija dziewięćdziesiąt minut projekcji.
Na ekranie – napisy końcowe… Muzyka, tak doskonale puentowała poszczególne fragmenty i sekwencje filmu, utrwalała, niczym ambra, to wrażenie monetowego widzenia, pzrepraszam – odczuwania świata.
– Słusznieś się poprawił. On… tracił wzrok – podszepnął mi Sufler z tytułu głowy. – Ten nie był już w stanie pokazać artyście cokolwiek więcej niż to, co ukazał dotychczas. Resztę można objąć innym zmysłem.
– Resztę, czyli co?
– Zapytaj Moneta – szepnął Sufler, – albo pójdź jego drogą. Zacznij od obrazów. Zbliż się do nich. Podejdź. Zrazu wolno, wolniej, bliżej, jeszcze bardziej. Żebyś nie minął granicy między tu a tam… Nie możesz zwątpić we własną odwagę. Pokonaj strach przed tym, co możesz zobaczyć. Masz w sobie to pragnienie?
– Ale… ale… – obejrzałem się za siebie.
Ale głos już odszedł.
Koniec napisów. Sala nadal wyciemniona. Młodzież siedzi w fotelach. Nie wierzę! O, czyżby ktoś się poruszył? Sytuacja dość niezwykła.
Już na korytarzu, po spektaklu. Z mojego zaproszenia do rozmowy skorzystały trzy osoby.
Ich wychowawcą i opiekunem jest Robert Borawski.
– To właśnie jest naszym celem – przeżywanie filmu w miejscu wolnym od krzyczących reklam, głośniej muzyki, wystroju komercyjnego kina. Proszę zauważyć – jest piątek. Młodzież jest po całym tygodniu nauki, a ten seans przeżyli w pełnym skupieniu. To bardzo wrażliwa i myśląca młodzież.
– Spragniona i otwarta na wiedzę…
– …oraz doznania. Nie dziwi mnie, tak jak pana, ta cisza i skupienie. Raz, że film jest dobry, dwa – temat frapujący. Trzy – to jest ten wiek, w którym poznawanie świata odbywa się w sposób…
– zachłanny?
– I refleksyjny. Moja koleżanka, Katarzyna Krzyżewska, polonistka bywa tu ze swoimi uczniami częściej. Ma dobre kontakty z tym kinem. Zachęciła mnie, abym wybrał się z moją klasą. Matematyczno-fizyczną. To był dokonały pomysł.
Chłopak i dwie dziewczyny… Z uśmiechem nieco wycofanym, chyba byli zaciekawieni, co też może mnie w nich interesować? I od tego pytania zacząłem. Ale chwila milczenia trwała za długo. Więc zapytałem o wrażenia, przywołując jeden z istotnych fragmentów filmu. Zabieg realizatorski był tu dość oryginalny. Na świat i wodę patrzymy z pozycji człowieka stojącego. Widzimy odbicie nieba w wodzie. Szeroka panorama. Nagle, kamera obraca się o 90 stopni w prawo i… patrzymy na ten sam obraz świata (niebo odbite w wodzie) ale z pozycji człowieka (wody) patrzącego jakby w lustro (niebo) wiszące na ścianie. Zupełnie nieoczekiwana sytuacja. Nie my na niebo i wodę, ale one na siebie nawzajem – przez nas – tak, jak my na siebie zazwyczaj. Doprawdy, ciekawy zabieg formalny.
– Monet poprzez wniknięcie w naturę, w jej tajemnicę chciał na płótnie pokazać nam siebie. On mówił: patrzcie, taki jestem, spójrzcie na tę skomplikowaną, bardzo tajemniczą i nieznaną od środka naturę. Człowiek też taki jest. Znamy siebie tylko z zewnątrz – pospiesznie, może nawet trochę niepewnie – mówi Maksymilian. – Wszystko, cokolwiek robimy, jest sposobem na pokazywanie nas samych całemu światu. Czy rzeźbię, czy piszę, czy maluję – to ja pokazuję światu siebie od strony mojego wnętrza.
– I jak się patrzy na te obrazy – zauważa Laura, – od najwcześniejszych po ostatnie, widać metamorfozę, przemianę w widzeniu nenufarów. One tak bardzo różnią się od siebie na obrazach malarza. Zmieniają się tak, jak jego życie. Doświadczenia życiowe odbijają się na kwiatach. Śmierć pierwszej żony, potem drugiej, powrót ukochanego, najstarszego syna z wojny i wreszcie jego śmierć – to wszystko wdać na obrazach Moneta. W tych nenufarach interesowała go nieuchwytność, pojęcie fenomenu rośliny wydającej kwiat nad wodą, ale poza wodą niezdolnej do przeżycia. Przyroda nie ma stanu stałego. Nie da się jej zamknąć w jedną chwilę. On pragnął ją uchwycić i pokazać, że jest właśnie taka.
– Przemijająca?
– Ona się nieustannie zmienia. I to intrygowało Moneta. Nieuchwytność przyrody.
– No właśnie! – podkreśla Maksymilian – Może on chce pokazać nam to jego szukanie momentu, tej chwili, ale bardziej swojego zaangażowania w to poszukiwanie, w ten proces, który jest poszukiwaniem – słowa i zdania z pewnym wysiłkiem nabieraj a kształtu przenikliwych w sumie odpowiedzi.
– Patrząc na obraz jesteś w stanie powiedzieć wszystko o tym, kto obraz ten namalował? – prowokuję.
– No… chyba tak. Tak – potwierdza chłopak.
– Ciekawym było to, że on malował swoje widzenie przyrody w ścisłym związku z tym, co działo się na świecie. Echa wojny – zostawiają ślad na jego obrazach – zauważa dziewczyna. – On widzi nenufary inaczej w czasie pokoju, a inaczej, gdy czyta doniesienia z krwawego frontu.
– Tak. Jego malarstwo nie jest obojętne na resztę świata. Te jego emocje są bardzo mocne. No i ta utrata wzroku. To starszne! Dla malarza?
– Tak, cień i ciemność mają wtedy kolor czerwieni – podkreśla Laura.
– No, właśnie. Krew – nie zaskakuje mnie, że zrobiła na nich wrażenie. – Ale krew to… życie!? Milczymy.
– W malarstwie nie jest ważny szczegół. Monet posługiwał się kolorami, zestawiał je i mieszał. I w tej grze barw rodzą się emocje – już z pełnym przekonaniem dodaje Maksymilian.
– I on nam ten swój stan ducha przekazał w swoich obrazach – zamyka myśl Laura.
– Z całej klasy została tylko wasza trójka. – wracam do pierwszego pytania. – Dlaczego zgodziliście się na rozmowę? Przecież nie znamy się, nie wiecie, co mnie interesuje, o co was zapytam?
– To co zobaczyliśmy wywarło na nas duże wrażenie. I może kierowała nami chęć, żeby od kogoś innego usłyszeć, że on też to zobaczył i przeżył to tak samo. Może my myślimy i odczuwamy podobnie, że te wrażenia są… – moment zadumy.
– …uniwersalne? – sufluję Maksymilianowi, który zaczyna kiwać głową.
– Pytał pan, co można powiedzieć o człowieku, który stworzył dzieło sztuki, kim on jest, jaki on jest? Tak. Sztuka jest bardzo dobrym sposobem zrozumeinia drugiego człowieka. To, jak Monet mówi o swojej sztuce, co w niej widzi – maluje we mnie obraz jego osoby. I to mnie interesuje. Na przykład poezja. Przecież to ważne, jak ktoś pisze wiersz. Jakich słów używa, o czym jest ten wiersz, jaki ma rytm, melodię – to wszystko dużo mi mówi o autorze tego wiersza.
– Dlatego właśnie maluję – prawie szeptem dopowiada Laura
– Czyli – dlaczego?
– Czasami łatwiej i dokładniej jest mówić poprzez obraz, niż przy użyciu słów.
– Ale słowa są dokładniejsze.
– Nie, nieprawda.
– Stajesz przed płótnem i…
– .. i nie zawsze wiem, co chcę namalować. Często myśl formuje się w czasie malowania, malowanie podpowiada mi myśl, naprowadza na nią. Najważniejsze jest zacząć. Ruszyć z miejsca.
– Kiedy jesteś w doskonałym nastroju?
– Nie, kiedy mam dół. To dobry sposób na wyjście z…
– Chaosu?
– Uhmu…
– Ja wtedy czytam – mówi Ela. – Fantastyka i klasyka. To mój świat.
– Czego poszukujemy? – Maksymilian wydaje się być zadowolonym z myśli, którą chyba mocno trzymał już w garści. – Nie wiemy. My poszukujemy tego, czego… poszukujemy. Jak to powiedzieć… Monet nie wiedział, do czego doprowadzi go to poszukiwanie w świecie przyrody i w wodnym ogrodzie nenufarów. Ale samo poszukiwanie… Ja to tak teraz widzę. Poszukiwanie poszukiwania… Na takim etapie jesteśmy.
Maksymilian, Laura i Ela z IIIF Liceum Ogólnokształcącego nr 2 w Szczecinie. Klasa matematyczno-fizyczna.
Jedno kino, jeden film, jedna klasa
A tyle emocji.
Ile mamy trzecich klas w szczecińskich (wszystkich) szkołach?
Dlaczego nie ma ich w kinie bez popcornu, wrzaskliwej muzyki, pośród ścian krzyczących plakatami komercyjnych kitów?
Dlaczego???
Nie dość już skrzywdziliśmy całe pokolenia młodych ludzi, odbierając im lekcje plastyki, muzyki, likwidując koła poezji czy konkursy literackie oraz teatralne, to seanse jak ten odbywają się niemal jak w konspiracji!
Bardzo dobrze zrobiony film, z ciekawą, intrygującą narracją, z doskonałym klimatem dla dobrej „bajki” o świecie innych (nas) ludzi, twórców, którymi przecież też jesteśmy, ale jeszcze o tym nie wiemy. Taki film może w młodych ludziach obudzić dźwięki i wyzwolić zupełnie nowe, fantastyczne akordy.
Taki film może być doskonałym przewodnikiem dla nas samych – po nas samych i wokół nas. Odwagi!
Pomóżmy młodym poznawać siebie poprzez sztukę!
W ciszy Zamkowego kina, jak podczas deszczu na pustyni, chłonącej wszystkie krople wiedzy i emocji.
P.s. Hallo kino, hallo! Myślę, ze gdyby zdjąć ze trzy, cztery decybele z nagłośnienia, komfort odbioru takiego filmu byłby jeszcze lepszy.