Ja wiem, nie powinienem. Wręcz… nie mogę! Ale nie mam innego pomysłu na tytuł poza tym jednym: kamieniem w szybę waszego okna.
I… niech leci!
Spotka się z reakcją czy nie?
Tak. odrzucą mi go. Bez złości i komentarza, że to niby nie oni powinni być adresatem mojej iratacji. Albo uprzejmie: obawiamy się, że to nie my jesteśmy adresatami… Ot, skutki dobrego szkolenia teleankieterów, aby dobrze radzili sobie ze złością nagabywanych przez nich ludzi.
Więc rzucam…
Tym kamieniem jest pytanie: a co nas obchodzi „tamten Stettin”?
Miasto jak miasto. Było mniej lub bardziej zamożne, w Rzeszy – naprzemiennie z Berlinem czy Hamburgiem – drugie lub trzecie pod względem zajmowanej powierzchni, a także przyrostu gospodarczego. Obserwowano tu znaczny rozmach w budownictwie i to nie tylko w odniesieniu do przyportowej gospodarki.
A ludzie? Sądząc po repertuarze teatru, opery, sali koncertowej, ilości wydawanych tutaj gazet, drukowanych książek lokalnych autorów, centrów naukowych i indywidualności świata polityki – Szczecin był w stosunku do Berlina w sytuacji adekwatnej do odległości, jaka dzieliła te miasta. Prowincja z ambicjami.
Dobry system komunikacyjny, węzłowe skrzyżowania trakcji kolejowych, głównie w okolicach Stargardu, rosnące znaczenie Polic. W mieście liczne instytucje finansowe, banki, giełdy towarowe… I port, port, jeszcze raz port. Także przemysł stoczniowy. Polski Rocznik Statystyczny z 1938 roku często się odwołuje do osiągnieć Gdyni i Stettina. Porównuje te miasta w zakresie parametrów morskich. Gdynia sporo, oj sporu w sprawie marskości Stettina narozrabiała. Doskonały temat na inny felieton.
Nieco zaskakujące, że Stettin nie dorobił się własnej rozgłośni radiowej z prawdziwego zdarzenia, na miarę ówczesnego NDR czy WDR, która mogłaby konkurować z podobnymi centrami w Republice Weimarskiej i w Polsce, szczególnie w obszarze pomorskim. Tym, który odegrał tak ważką rolę w doprowadzeniu do konfliktu światowego
Czy ówczesnych mieszkańców miasta satysfakcjonował ich kulturalny prowincjonalizm?
Jak rozwinąłby się ten ośrodek, gdyby nie wojna? Pewnie tak, jak cały świat – stałby się centrum metropolitarnym, może zintegrowałby się z Berlinem, a ten, aż po Hamburg czy Lipsk i Drezno utworzyłyby Megapolis? Globalne miasto Europy Środkowej.
Ale wracam do ludzi… Do ich losu.
Patrząc na tarczę zegara dziejów, na której miarę minut zamienimy na dziesięciolecia – ludzie z tego miasta musieli w ciągu kilku sekund zwinąć swoje dotychczasowe życiorysy i na bezdrożach zacząć pisać nowe. Równie wielu mieszkańców z kresów wschodnich zaczęło wtedy pisać swoje diariusze. Od słów: tu, na tej wrogiej obczyźnie…
Tak mogłaby się rozpoczynać monografia o pokoleniu ofiar procesu dziejowego, o skutkach psychologicznych trudnych do objęcia refleksją.
Oto w kuchni z tlącym się jeszcze paleniskiem, w sypialni z niepościelonym łóżkiem, w oknach, na parapetach których przed (historyczną) chwilą dopiero co ktoś z „tamtych” podlał kwiaty – stanęli nowi lokatorzy już nie stettinskich a szczecińskich mieszkań. Obie te grupy łączyła czysta kartka z nagłówkiem: mój nowy życiorys.
Mam – jak sądzę – pełną świadomość tamtych dni, choć urodziłem się kilka alat później, ale pośród rumowisk i śladów kul na tynkach domów. Więc sięgam po kolejny kamień, o takim właśnie pokoleniowym odcieniu i ciskam nim w następną szybę. Czy potomków tamtych stettinian i współczesnych szczecinian cokolwiek łączy? Czujemy, czuja Państwo wspólnotę miejsca, więź obywateli miasta zlokalizowanego i zbudowanego tak, jak pozwalała na to polityka i przyroda?
Przybysze zrzucili obrazy ze ścian, usunęli kuchenne makaty, zdjęli tablice z niemieckimi nazwami ulic. Ale co z cmentarzem? Niemcy zostawili tu swoich bliskich. Naszych mamy chować obok Niemców, wokół, z tyłu, wyjść nieco do przodu? A wszystkie ich groby – zostawić? Nad naszymi ani przez moment się nie zastanawiali, uruchamiając silniki swoich czołgów. Taką narrację słyszałem pół wieku temu i dawniej.
Gdzie podziały się stare stettińskie cmentarze?
Ten przy Krakowskiej, gdzie się wychowywałem, jest dziś, pożal się Boże, parkiem z urządzeniami do ćwiczeń gimnastycznych. Dokładnie w miejscu, gdzie przy obmurówce starych grobów chowaliśmy pierwsze, potajemnie palone papierosy. Kilka lat temu odważyłem się i poszedłem z wnukiem na ów plac treningowy. On, uwielbiał tego typu miejsca. Tego nie zaakceptował. Z niewytłumaczalnym dla mnie oporem przekroczył linii furtki – jak mawialiśmy – cmentarzyka. Nie miał podje nia, co kiedyś tutaj było.
Czy cmentarz ten powinien był pozostać nietknięty do dziś?
Grupa entuzjastów skupionych wokół m.in. Marka Łuczaka nieprzerwanie odbudowuje i potwierdza miejsca pochówków obywateli miasta, jak każde wówczas – wielokulturowego. Ciekawe, czy w swoich planach mają również ten teren przy Krakowskiej. Ulicy, która – ciekawe – w spisie z chyba 1946 roku, przygotowanym przez wojsko dla lokalnego posterunku milicji– nie istnieje.
Rzucam kolejny kamień. Z panami dr Ślepowroński i Twardochlebem, stoimy kilka dni temu na skraju cmentarza przy ulicy Gorkiego. Przywiodła nas tam książka „Panie Abrahamsonhn, pańska synagoga płonie”. KIlka, zbitych w grupę (jak wtedy, zatrwożonych Żydów) – kamiennych pomników z cmentarza. Jego teren, trawnik, okrywający się właśnie późnojesiennymi liśćmi – czeka, aż kamień, który rzuciłem – sięgnie celu. Co będzie z tym miejscem?
Rzucam ten i następne kamienie Niechże wreszcie wyklaruje się jasny pogląd i polityka definiująca nasze powinności wobec minionych pokoleń. Jest mi ta wiedza potrzebna. Żądam i oczekuję, że bez zbędnej zwłoki zostanie ona wreszcie określona. A rzecz dotyczy zdefiniowania kulturowego i cywilizacyjnego fenomenu, jakim było zasiedlenie całego kilkusetkilometrowego pasa odrzańskich ziem zachodnich, od północy po dostępny kres południa.
Ta niewyobrażalnie skromna wystawa w miejskim muzeum – Jan Szczeciński/Hans Stettiner musi otrzymać właściwy wymiar.
Procesy polityczne i społeczne maja naturę taty. Rosną wszędzie i niezależnie od naszych intencji. Już – mówiłem – granicy polsko-niemieckiej – nie ma. Ona oczywiście jest, zdobna w graniczne słupy, tablice oznajmiające, że wjeżdżamy na teren tego lub drugiego kraju. Ale faktycznie – granicy nie ma. W Lubieszynie, w sklepach spożywczych niemal cały personel pochodzi z Ukrainy, a jedynie co trzeci, czwarty klient to Polak. Na niemieckiej poczcie w Löcknitz, co drugi w kolejce do okienka to Polak. Na parkingu przed bankami zawsze stoją auta z Polski. Aplikacje tych banków są w polskiej wersji językowej. Lekarz – Polak. Adwokat – Polak. Przez cale lata jedna z większych tablic ogłoszeniowych (nie reklama) informowała o biurze tłumaczeń „Dialog”. Na polskich stacjach benzynowych – osiem na dziesięć aut to te z niemiecką rejestracją. Niemiecka gazetka gminna od niedawna, w każdym numerze drukuje informacje w języku polskim. O polskim personelu w przygranicznych szpitalach i przychodniach – nie wspominam.
Więc co to jest, to pogranicze, przygranicze, nadgranicze? Tak jak dziwnie brzmią te określenia tak niejasny jest nasz polityczny stosunek do zjawisk, które jak trawa, rośną i anektują przestrzeń społeczną dla ludzi, żyjących tu w pełnej koegzystencji.
Życie wyprzedza politykę.
Minęło już/aż 80 lat od tamtych dni.
Jest rok 1984? Dietmar Kammel z Bremerhaven, urodzony w Stettinie, chłopak ze Śródmieścia, wiezie mnie na spotkanie do bremerhaveńskiej Gildii Kapitańskiej.
- Mamy chwilę czasu, pozwól, że zatrzymam się na chwilę. Muszę coś załatwić.
- Jasne, nie ma sprawy.
Stanęliśmy przed dobrze zachowaną kamienicą. Silnik zgasł. Zapanowało dziwne milczenie.
- Tu mieszka moja matka. Dziś ma urodziny… Nie, nie, nic nie mów. Wejdę na górę, złożę Jej życzenia i wracam. Wszystko jest w porządku, nic nie mów. To mnie jest głupio. Mówiłem Jej o tobie, że się przyjaźnimy, że byłem w twoim domu, pokazywałem ci moje podwórko, na którym się przed wojną wychowywałem i powiedziałem, że dziś jesteś moim gościem. Ona tego nigdy nie zaakceptuje. Ma taki żal w sobie, ze straciła swoje dzieciństwo i młodość. I dom rodzinny. Niestety, nie obwinia o to nas samych, Niemców. Dla niej, wówczas młodej mężatki, matki, jej oprawcami byli ci, którzy ją wysiedlili. Ona nie dostrzegała wtedy, że samiśmy sobie taki los zgotowali. Mimo upływu tylu lat, ten żal przesłania jej ocenę tamtych dni. Zaraz wracam… Przepraszam.
Od tamtej rozmowy minęło ponad 40 lat. Kim są ci, którzy widoku zbombardowanych miast nigdy nie wdzieli, nie potykali się o kawałki murów, wygięte pręty metalowe i roztrzaskane moździerzami pnie starych drzew? Oni widzą miasto takie, jakim dziś jest odbudowaliśmy. Nie zastanawiają się: jest ładne czy brzydkie? Bo ono po prostu jest, jakie jest. Coraz bardziej ciasne, po kolejnej modernizacji – mniej funkcjonalne, zakorkowane, z rozwiązaniami, które w istocie są… utrudnieniami i nie mają nic wspólnego z ułatwianiem życia wszystkim mieszkańcom.
Efektem tej mordęgi ulicznej jest pragnienie każdego z mieszkańców, by jak najszybciej uciec z jego zabetonowanego centrum do siebie, w cztery ściany, z firanką w oknie, tłumiącą dudnienie ulicznego ruchu. Wytrzymać do rana. Potem znów bieg, jak przez pole minowe do pracy i tyralierą, jak najszybciej powrót do domu.
Tam, w domu, świat zmniejsza się do rozmiaru ekranu laptopa lub smartfonu. Z miniaturowych głośniczków sączy się muzyka, wykastrowana z pełnego brzmienia. Prawie nikt z tych mieszczuchów nigdy nie słyszał dźwięku skrzypiec Stradivariusa.
Wielu wyrwie się w weekend za miasto. Reszta, ta młodsza część zasiądzie w pubach i ulicznych stacjach spijania piwa, w oparach z rur wydechowych wolno toczących się aut. Gdy alkohol dotrze do głowy, nawet pendolino mknące przez deptakową Wojska Polskiego na nikim nie zrobi już wrażenia. Popołudniowy chaos w głowie… Uwielbiamy go… A przynajmniej znamiona wymyślonego zjawiska i terminu incepcja. A to miałoby być ostatnim znaczeniem rekurencji – a więc – uwaga – fundamentu wszelkiego programowania w informatyce. Programowania, a więc każdego nowego aktu tworzenia rzeczywistości wirtualnej.
Czy celem trwającej ewolucji jest ucieczka z realu w iluzję?
Ruiny
Tak, jestem z pokolenia, które doskonale pamięta ruiny. „Baseny kąpielowe” na Cmentarzu Centralnym, gdzie chodziło się na opalanie; zrujnowaną ulicę Wielką, potrzaskaną katedrę, zamkową wieżę bez jej zwieńczenia. Setki ścian budynków, podziurawionych pociskami broni maszynowej.
Wtedy każdy cieszył się z nowych domów, które w żaden sposób nie pasowały do dawnej zabudowy. Ale były nasze, nowe, polskie a nie ich, niemieckie.
Tak powstawała tkanka z plomb i przybudówek. Nie liczyła się estetka, stylistyka tylko polityka. I dostępne materiały budowlane. Poziom znienawidzenia wszystkiego co hitlerowskie był powszechny.
Tak podnosiło się z gruzów miasto bez stylu i klasy, hołdujące pstrokaciźnie architektonicznej i urbanistycznej. Każdy nowy namiestnik – wiedział lepiej niż jego poprzednicy, jak należy odtwarzać to miasto i mocą swojej nad miastem władzy – okaleczał je jeszcze bardziej niż naloty dywanowe.
I kolejny kamień, w inna już szybę… Szukam relacji Niemców, którzy opuszczali Stettin. Czy ronili łże, że doprowadzili (przepraszam za to uogólniające uproszczenie) do zniszczenia ich miasta? Chyba nigdy nie usłyszałem: szkoda, przykro, żałuję, gdybym mógł przewidzieć…
I z powyższych stwierdzeń wysnuwa publicystyczną summę: obie strony, w kolejnych pokoleniach mogłyby rozważyć wyrażenie wspólnej troski nad „naszym” miastem.
Nie zdradzę szczegółów, ale wczoraj, późnym popołudniem (03 stycznia 2025) powierzono mi plan z pytaniem, co o nim sądzę, idealnie odwołujący się do powyższego wniosku. Wziąłem do ręki dokumentację. Przeczytałem kilka zdań, obejrzałem serię zdjęć. Coś niezwykłego! Niby kilka osób zna tę historię, ale…
- Zbrakło odwagi, wyobraźni, dlaczego wcześniej. nikt nie podjął tych kwestii? – moje pytania pozostały bez odpowiedzi. Nie ona jest tu ważna, lecz czyn, którego podjęcie, na wiele lat powinno przykuć uwagę szczecińskiej i stettinskiej społeczności. Pomost. Na bazie przeszłości, bardzo trudnej, szansa na nowy pomost. Mam nadzieję, wkrótce o sprawie poinformować.
Ludzie
Oni, nie budowle, są kategorią nadrzędną. Kogo z tamtych ludzi znamy i cenimy? Przemysłowców i donatorów miasta – tak, oddajemy im wyrazy szacunku, szczególnie ostatnio, odnawiając ich wille, nadając ich imiona współczesnym elementom miasta. Ale przed 1945 rokiem nie tylko wielki kapitał kształtował portret miasta.
Artyści, naukowcy, politycy – o nich pytam.
Mapa zbombardowanego Stettina rodzi naturalny gniew i protest. Z jednej strony pytaliśmy przez lata: jak można było „zabić” to miasto, a ciszej lub milczeniem odnosiliśmy się do jego ówczesnego statusu kulturowego.
Czy odbudowa całych kwartałów winna była nawiązywać do poprzedniego wizerunku ulic i kamienic? Czy w gniewie i jednak dziejowej bezmyślności słusznym okazało się wstawianie w luki po wybuchach bomb protez, obiektów w nowej stylistyce – odbiegającej nie tylko od podziwianej dziś szczecińskiej secesji? Hm… podziwianej tam, gdzie szyldy, reklamy drzewa lub lampiony pozwolą dostrzec ją jeszcze.
Misja
Chcę wierzyć, że moja misja rzucania kamieniem w szyby mi sens. Powie ktoś, czy kamień rzeczywiście jest posłańcem lepszego, wzajemnego się zrozumienia? Czy jest ono potrzebne? Komu? Trzeciemu pokoleniu stettinian i szczecinian? Czemu porozumienie to miałoby służyć?
Przecież sam dowodzę, że nie ma już tego złowrogiego podziału: my i wy. Nie ma naturalnej złości wypędzonych i przywiezionych lub przybyłych. Tak jak na niemiecko holenderskiej, duńskiej czy czeskiej albo austriackiej granicy, także tu, na dawnej polsko-niemieckiej mówi się o cenach, o dorodnych kwiatach w sklepach ogrodniczych, polskim pieczywie, niemieckim piwie. Na stacjach benzynowych nie ma już tego szekspirowskiego dylematu być-mieć, na przykład niemieckie auto. Ono dziś jest budowane w Polsce. Tak jak polska szynka ciągle jest doceniana w tamtych sklepach.
Proces homogenizacji społeczeństwa terenów wokół dawnych granic postępuje wręcz gwałtownie. Nie tyle wbrew, co mimo polityki.
I tylko patrzeć, jak wykształci się nowy język pogranicza, wzmocni wzajemny szacunek i utrwali się na twarzach uśmiech. Nikogo nie dziwi euro zamiast złotówki na targowiskach przygranicznych. Operowanie przelicznikiem jest już automatyczne.
Za chwilę – usłyszę „Bóg się rodzi” i „O Tannenbaum” oraz „Jingle bells” przy straganach z bożonarodzeniowymi choinkami.
Życie wymusi, wyrzeźbi nowe rysy na twarzy i w świadomości. Jak rzeka dla swoich odnóg, tak ono wyzwoli mechanizmy porozumienia. To jest już jakby niezależne od nas.