Pływające Imperia, czyli jak zbudować utopię, by nie utonęła

Marek Koszur
Autor Marek Koszur
8 min lektury

TEMAT NA WEEKEND

Felieton science-fiction

Pamięci wielkiego wizjonera – Arkadiusza M. Pomeranusa.


Gdyby Aleksander Bolonkin – autor koncepcji „Floating Cities, Islands and States” (2008) – żył w czasach starożytnych, zapewne uchodziłby za proroka. A przynajmniej za kogoś, kto potrafi wskazać palcem morze i powiedzieć: „O, tam! Tam postawimy miasto”. Polski Bolonkin, minister podsekretarz (2025) jak Mojżesz, stuknął laską w ziemie i z indiańskim okrzykiem: „Pomerania”- zajął się realizacją morskiego marzenia Polaków.

Takich mamy Wizjonerów! Ich mrzonki należy drukować na papierze o podwyższonej gramaturze, by ten się od ciężaru niedorzecznych wizji nie powyginał, a dzielnie wytrzymał ciężar groteski wpisanej w pomysł taki jak Pomerania.

A wizja naszego wizjonera jest prosta i odurzająca jak poranek na plaży: skoro na lądzie tłok, to czemu nie wypłynąć dalej? (Z naszych dobrze poinformowanych źródeł wiemy, że idea przylądka, to kamuflaż. Ministrowi idzie o… pływającą wyspę; on tam – premierem, a w wodzie same syreny, bynajmniej – nie alarmowe).

Siadł nasz wizjoner, choć to pewnie rzadki przypadek, bo ciągle filmuje siebie, jak stoi w majestatycznym rozkroku.

– Czemu nie postawić wyspy większej niż Manhattan, ale takiej, która… pływa?

Samo miasto miałoby się przemieszczać jak spokojny wieloryb, zwiewnie omijać sztormy. Można byłoby go przesunąć kilka mil dalej, gdy sąsiedzi zaczną urządzać hałaśliwe imprezy. Wystarczyłoby włączyć silniki albo chwycić za wiosła.

Brzmi doskonale.

Aż do momentu, gdy przypomnimy sobie, że natura ma własne zdanie na temat wielkich płaskich przedmiotów pozostawionych na otwartym oceanie.

Fale oceanu nie czytają Bolonkina-Marchewki.

Fale oceanu czytają głównie Homera — i lubią dramat.

Wyobraźmy sobie więc pierwszy prototyp pływającego miasta. Lśniące moduły, kompozyty o nadzwyczajnej wytrzymałości, promenada dla biegaczy, trzy kawiarnie speciality i mikropaństwowa konstytucja napisana przez entuzjastę wolności podatkowej.

I oto zapada pierwsza noc, gdy wszystkie te bloki, tarasy i ogródki zaczynają podskakiwać na „martwej” fali jak naleśnik na patelni, a mieszkańcy w popłochu googlują:

– Czy pływające miasto może pójść na dno?

Inżynierowie odpowiadają wtedy uspokajająco:

– Sama konstrukcja – niekoniecznie. Ale meble mogą.

Bolonkin zakładał zresztą, że przyszłe wyspy-państwa będą żyć w zgodzie z siłami natury.

To piękna idea, choć historia ludzkości jasno pokazuje, że zwykle kończy się to tak, jakbyśmy próbowali „żyć w zgodzie” z rozjuszonym kotem — niby możliwe, ale statystycznie rzecz biorąc, trzeba liczyć się z zadrapaniami.

Dziś wiemy, że powstały namiastki takich wysp: pojedyncze domy pływające w Panamie, wyspy w Dubaju (stojące twardo, dopóki piasek się nie rozmyśli), a nawet międzynarodowe projekty pływających dzielnic. Ale pełnej utopii — pływającego, mobilnego państwa — nikt się nie odważył zbudować.

Doskonałe pomysły, w pełni zaprojektowane powstały w Biurze Konstrukcyjnym Stoczni Szczecińskiej im. Adolfa Warskiego. Na przełomie lat 70. i 80. XX wieku inż. Wojciech Chądzyński i ekipa spod skrzydeł profesora Eugeniusza Skrzymowskiego stworzyła realne, realizowalne projekty pływających tartaków, elektrowni, oczyszczalni wody. Te miały trafić m.in. do Amazonii. To fakty!

Ale my dziś mamy prawdziwego demiurga, wizjonera – podsekretarskiego ministera. A. Marchewkę.

Wyobraźmy sobie tę scenę, którą podpatrzyliśmy w marzeniach ministra:

– Nadchodzi sztorm, miasto-kołyska zaczyna falować, a jego premier wygłasza orędzie do narodu:

„Rodacy, zachowajcie spokój. Jesteśmy wciąż stabilni. Proszę tylko o przejście wszystkich obywateli na prawą burtę, dla wyrównania przechyłu.”

Wszystko przemyślane i zaplanowane.

Niestety, każda utopia ma jedną wspólną cechę — wystarczy żyć tam dłużej niż trzy dni, by przekonać się, że ktoś jednak musi wynieść śmieci.

Gdyby zaś takie miasto stało się państwem, moglibyśmy sięgnąć po jeszcze bardziej lemowski obrazek:

delegacja ONZ, płynąca z wizytą, odnajduje suwerenne państwo Bolonkina/Marchewki dopiero po trzech godzinach przez lornetkę, machające flagą, bo… odpłynęło bardziej na południe.

Niewątpliwie ocean uczy pokory.

Wszystkie wielkie konstrukcje — statki, platformy, lotniska — istnieją na nim tylko dlatego, że inżynierowie spędzili dekady na wymyślaniu sposobów, jak nie pozwolić im się rozpaść.

A Bolonkin/Marchewka – znów podglądamy wyobraźnię demiurga – zaproponuje, żebyśmy do tego zestawu dorzucili szkoły, biblioteki, urzędy i – tu wpuszczamy naszego wirusa – daj Bóg, parlament.

Genialne! Czy ktoś widział parlament, który umie stać prosto podczas kołysania?

Rząd też się zachwycił wizją swojego prymusa-fantasty.

„Będzie enklawa nowoczesności! Będzie przylądek Pomerania! Będzie port, który przyćmi Rotterdam!”

Wszystko pięknie — tylko że w Rotterdamie zwykle zaczynają od planów, potem robią analizy, a dopiero na końcu budują.

A u nas tradycyjnie odwrotnie: najpierw budujemy nadzieje, potem budujemy narracje, a na końcu szukamy, gdzie by tu wcisnąć fundamenty, jeśli – oczywiście – się zmieszczą.

Ale kto by się tym przejmował?

My, nieustraszeni kontynuatorzy tradycji szarży pod Somosierrą, widzimy to tak: jak nie da się postawić portu na morzu, bo morze się buntuje, to postawimy go 200 metrów dalej; jak się nie da 200 metrów dalej, to postawimy go jeszcze bliżej; a jak nie wypali nigdzie — to najwyżej postawimy go na tym bajorku za osiedlem, tam gdzie chłopaki z bloku łowią karasie.

Oczywiście inwestorzy z Kataru, co to mieli budować terminal w Świnoujściu, rozpłynęli się jak miraż nad pustynią.

Rząd mówi, że wszystko w porządku.

Prezes portu mówi, że jest świetnie. A mieszkańcy marszczą brwi jak mewy przed uderzeniem w parawan.

Samo Świnoujście chciałoby przynajmniej porządnej drogi do plaży, bo ta obecna wygląda jak test wytrzymałości podwozia. Gmina Międzyzdroje zaś prosi, żeby portowi nie pozwolono zasłonić całego horyzontu — bo turystom trudno wytłumaczyć, że widok „żurawi kontenerowych o zachodzie słońca” to nowy standard romantyzmu nadmorskiego.

Na wszelki wypadek proponuję opracować wersję rezerwową tej wielkiej wizji. Pływające miasto w warunkach polskich wyglądałoby mniej więcej tak:

  • jeden moduł zrobiony ze starych falochronów,
  • drugi z odzyskanych boi,
  • trzeci z budżetu obywatelskiego,
  • czwarty z determinacji urzędników,
  • piąty z pieniędzy, które miały przyjechać, ale utknęły gdzieś między ministerstwem a konferencją prasową.

A gdyby się i ta wizja nie udała? Spokojnie. W końcu jesteśmy narodem niezłomnym. My się nie poddajemy, my mutujemy.

Jak nie zbudujemy portu na morzu — to zbudujemy go na wspomnianym bajorku. A jak bajorko będzie za małe — to wstawimy port na betonowe wrotki, doczepimy dwa holowniki i wjedziemy pod samą Bramę Portową w centrum Szczecina. Wreszcie odzyska ona swój historyczny sens.

To jest właśnie polski geniusz — nie ważne gdzie i nie ważne jak, byle iść naprzód. Choćby koślawo. Choćby bokiem. Choćby z portem na kółkach, który od czasu do czasu wywraca się na zakrętach.

Bo ostatecznie, w tej naszej satyrycznej futurystyce, jedno pozostaje pewne: może i nie zbudujemy największego pływającego miasta świata, ale za to będziemy mieli najodważniejszą próbę jego budowy.

A gdy Bałtyk zapyta: „Co wy tu, chłopaki, znowu knujecie?”

Odpowiemy mu z dumą: „Trening czyni mistrza. A mistrz zaczyna od bajorka.”

I najwyżej kończy na wrotkach.

Proszę udostępnić ten artykuł