Jakie miłe zaskoczenie. Wchodzę do Książnicy, już odbijam się od podłogi, by pokonać trzy stopnie, a tu nagle – stop. Obrazy. W holu, między windami a klatką schodową, niemalże – jak powiedziałby ktoś sprzed półwiecza – „w przedsionku”.
Wróciłem. Obejrzałem. (Przyznam się – dwa razy).
Nienachalna, dyskretna, a przy tym bardzo interesująca seria obrazów, wykonanych ręką Pani Mecenas, która na co dzień rozsupłuje zawiłości paragrafów, a po udanych bataliach kodeksowych – maluje.
– Tak, mam więcej prac. Różnie… W garażu, za szafą, poutykane. To moje prywatne „chwile słabości”, by utrwalić „mocne doznania”.
Alina Andrzejuk – absolwentka Wydziału Prawa Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, radca prawny w Książnicy Pomorskiej; abstrakcja, kolor, woda, kwiaty…
Fotografiami obrazów Pani Aliny Andrzejuk próbowałem osłabić jakże trywialne, brzydkie, pospolite i zniechęcające praktyki, które stały się tematem kolejnego materiału w ostatnim wydaniu miesięcznika „TVSiódemka”.
Rzecz dotyczy nie tak dawno głośno sygnalizowanych przykładów przemocy w sztuce. Przypomnę – artyści znęcają się nad artystami. Powstała książka o przemocy w teatrze, w szczecińskiej filharmonii odbyła się wielka konferencja poświęcona przemocy w sztuce. Biedni artyści, a z drugiej strony – okropni artyści. Nawalanka trwa.
A my?
Zadałem sobie pytanie: czy aby tak zajęci sobą artyści nie zapomnieli, że my nie jesteśmy wyłącznie chodzącą portmonetką, która kupuje bilety na spektakle przygotowywane przez zniewolonych reżyserów i odgrywane przez gnębionych aktorów?
A my? Powtórzę raz jeszcze:
Zapraszam do dyskusji o przemocy, jaką teatr wywiera wobec nas, widzów. Teatr pozwala nam – za nasze pieniądze – usiąść na widowni i oglądać neurotyczne, schizofreniczne, a przede wszystkim bezsensowne „coś”, co nie jest ani dramatem, ani sztuką teatralną.
Niepokoje i neofityzm młodych twórców osiągają himalaje żenady, które my – w przeświadczeniu artystów i administracji teatru – rzekomo oklaskujemy na stojąco. Nie, proszę Państwa, nie oklaskujemy: chcemy jak najszybciej biec do szatni i wiać z teatru, gdzie pieprz rośnie.
Nie wiem dlaczego, ale szczególnie oferta Teatru Współczesnego w Szczecinie ma coraz mniej wspólnego z teatrem. Może poza jednym: że miejscem ekscesów nazywanych „sztuką” jest scena, na której nie tak dawno podziwialiśmy kreacje, realizacje, inscenizacje – i to w przyzwoitym wykonaniu, przy dobrej scenografii i choreografii. Wychodziliśmy z teatru z „kalafiorem” – jak mawia mój zaprzyjaźniony reżyser – czyli z mózgiem w dłoniach, by patrzeć, jak radzi on sobie z obejrzaną sztuką, jej przesłaniem i walorami artystycznymi.

Po co nam taki teatr?
Ponawiam to pytanie, które ginie w amoku (na szczęście już przygasłym), że musimy budować nowy teatr. Za wielkie miliony, szybko, bo marszałek się wkurzył, że prezydent zrobił z niego balona. Więc ten marszałek aktorów, którzy biadolą, że grozi im bezdomność – wyrzuca na bruk, bo nagle poczuł, że musi tworzyć wielkie muzeum. A teatr mu w tym przeszkadza. Pół wieku geniusze administracji lokalnej nie potrafili rozwiązać tego problemu: Teatr Współczesny – w siedzibie Muzeum Narodowego. Nagle, minionego lata potargali sobie gęby, ku uciesze przypadkowych czytelników i obserwatorów. Bo teatr pełni dziś zapchajdziurę – ludzie muszą wyjsć z domów, odłożyć smartfony, bo jeszcze tkwi w nich stary odruch, przyczajenie, że się do teatru chodziło.
Kiepski to aktor, który do spełnienia się artystycznego wymaga nowego teatru. O reżyserze nie wspomnę.
Redakcji przygotowujemy obszerny raport na powyższe tematy, tym bardziej że zbliża się kolejny Kontrapunkt. Poprzedni był… Ale o tym przeczytają Państwo niebawem w „TVSiódemce”.
Dziś – zaproszenie do kilku sygnałów, które – wierzę – zachęcą Państwa do reakcji.

———————

