Modlić trzeba się chyba umieć…

Marek Koszur
Autor Marek Koszur
11 min lektury

lub mieć dobre znajomości. Tam. W niebiańskim wymiarze. Tak myślę…

Ale… jeśli ten nasz świat jest stworzony na obraz i podobieństwo tamtego, to — strach myśleć, jakie tamtejsi szczecinianie wywijają w Niebie hołubce. I to nie tylko w sferze anielskiej kultury.

W siódmym numerze TVSiódemki — anonsowałem już Państwu tekst o wybranych aspektach zarządzania szczecińską kulturą. Czy gdziekolwiek jest inaczej? Nie sądzę. Dlaczego doszło do takiej dewaluacji wszelkich wartości? Krach na kulturalnej giełdzie naszej lokalnej cywilizacji osiąga codziennie niewyobrażalne dotąd rozmiary.
Co się stało? Gdzie leży przyczyna? Kto nałożył nam bielmo na oczy?

Odpowiedź jest prosta jak budowa cepa — my sami.

Byłem w tym tygodniu na koncercie. Filharmonia. Piosenki Marka Grechuty.
Ale — proszę pozwolić — dwa zdania wprowadzenia.

W XIX wieku, wskutek rewolucji przemysłowej, urbanizacji i rozwoju mediów, uformował się — obok tradycyjnej kultury elitarnej — popyt na kulturę masową: literaturę popularną, tanie czasopisma, spektakle dla szerokiej publiczności, proste formy rozrywki.

W Anglii np. tania, masowa literatura nazywana była pogardliwie „hack-literaturą” (tzw. „hack writers”). Mnożyły się publikacje tzw. „penny dreadfuls”: sensacyjne historie sprzedawane masowo, często o wątpliwej wartości literackiej.

Dziś jest nie inaczej: kariera kryminałów wręcz zadziwia. Skąd, dlaczego stały się one znów tak modne? Na dziesięć filmów — dziesięć opowiada o mordach i kryminalistach. Na sto – 99 – jak wyżej i tylko jeden próbuje podjąć inną tematykę. Dwóm na tysiąc – ale połowicznie – udaje się zamiar opowiedzenia historii lub podjęcia tematu, w którym przemoc (wszelka) nie byłaby przedmiotem i podmiotem narracji. Film bez krwi, przemocy, seksu – nie ma szans na sukces.

W Polsce w latach 60. i 70. niezwykle popularne były relacje z sal sądowych. Wielu czytelników „Przekroju” zaczynało lekturę od sprawozdań kryminalnych pióra Wandy Falkowskiej. Cóż to były za emocje! Wszyscy czytali, ale nikt do lektury się nie przyznawał. Nie wypada, by człowiek kulturalny czytał rubrykę o draniach, z wielkim niekiedy rozmachem, opisywanych przez red. Falkowską.

„Przekrój” miał wówczas więcej takich rubryk. Na przykład „Zagadka kryminalna…”. Każdego kulturalnego człowieka pociągała, ekscytowała, wręcz podniecała byle-kultura.

I doczekaliśmy się. Naszym chlebem powszednim stała się… chałtura.

Słowo „chałtura” pochodzi od rosyjskiego „халтура” — w znaczeniu „fuszerka, tandetna, wykonywana byle jak praca (często dla pieniędzy) i bez ambicji”.

Chałturnik — to nowa wersja słowa „artysta”. A ponieważ za artystę uznawano tego, kto wchodzi na scenę i zajmuje sobą publiczność, to chałturnik błyskawicznie przeistoczył się w super-artystę. Zjednywał sobie nieprzebrane tłumy ludzi podatnych na — właśnie — chałturę.

Jonasz Kofta ujął rzecz subtelnie: śpiewać każdy może, jeden lepiej, drugi gorzej. Bo nie jest ważne, kto jak śpiewa. Ważne, że każdy może. A jak już śpiewa, to jest artystą.

Przypominam sobie anegdotę, którą opowiadała Krystyna Janda. Grechuta zapytał: „Umiesz śpiewać?” Ona: „Uczyłam się u profesora Bardiniego”. Marek Grechuta podszedł do fortepianu — zagrał jeden, może dwa akordy. „Powtórz” — powiedział do Jandy. Powtórzyła. „Będziesz śpiewać na najbliższym festiwalu w Opolu”. I tak rozpoczęła się wokalna kariera Krystyny Jandy. Oto przykład pasowania na  artystkę. Ale to był Grechuta. I to była Janda.  

Marek Grechuta — a wcześniej wielu: by wspomnieć choćby Jeremiego Przyborę, Wojciecha Młynarskiego albo Ewę Demarczyk — to wartości narodowe. To przykład twórców, nie – jedynie „artystów”. Twórca to ten, który stwarza, a nie ktoś, kto jedynie reprodukuje, poszukuje, udaje, eksperymentuje, opisuje, samego siebie nobilituje, mami, konfabuluje, uzurpuje, naciąga i — co najgorsze — wierzy w swoją wyjątkowość.

Twórców – jak wyżej – mamy zatem niewielu — reszta to chałturnicy. Są ich tysiące.

Marek Grechuta i jemu podobni wypalili swoje imię w naszej świadomości żywym ogniem unikalności. Przede wszystkim w pamięci swojego pokolenia. I nic nie jest w stanie umniejszyć potęgi ich artyzmu. Nawet koncert w szczecińskiej Filharmonii za … bodaj 200 zł od osoby.

Policzmy. Przyjmijmy sprzedaż 900 biletów, od 155 do 205 zł, czyli średnio 180 zł za jeden. To daje ok. 160 tys. zł. 
Koszt wynajęcia sali w dni robocze – ok. 20 tys.
Na stole mamy zatem 140 tys. zł. Jeden wieczór. Trójka wykonawców, troje muzyków. Agencja. Widzę w najbliższych dniach przynajmniej trzy takie koncerty w różnych miastach.

Walory artystyczne takich wydarzeń, w trybie doraźnym winny stawać przed Trybunałem Przyzwoitości. My, spragnieni, głodni każdej innej chwili życia, byle tylko wolnej od przewijania ekranów smartfonów — użyźniamy chałturę, nobilitujemy ją i oklaskujemy. Na stojąco. Jesteśmy współwinnymi w tym procesie.

Jak instytucja taka jak Filharmonia — wymagająca od swoich wykonawców wysokiego poziomu wykształcenia, wywodząca się z wielkich tradycji, predestynowana do utrzymywania wysokiego poziomu prezentacji — może zamieniać się w … kabaret? Ale żeby…

Jeśli to miał być program kabaretowy — to wypadł słabo, a muzyka Grechuty nie podniosła jego poziomu ani o milimetr. Jeśli zakładano, że to będzie koncert, to zniszczyły go tanie dowcipy. Skojarzenia. Przytyki, a co drugi — klasy serii bawarskich filmów z serii „Lody na patyku”.

Bohaterka i muza wieczoru, niczym Florence Foster Jenkins, za nic miała powagę widowni. Chciała zaśpiewać — zaśpiewała. Tak jak chciała. Tak jak umiała. A że nie umiała — nie szkodzi. To był dodatkowy efekt komiczny. Artystka, tak jak publiczność — uchachana jak rzadko kiedy.

Więc czepiam się? Tak.

Grechuta — na disco-popowo, z elementami operetki? No, przecież dziś wszystko można. Jest wolność. A artysta — w jego mniemaniu — jest tej wolności wartością najwyższą. „Niech nam żyje wolność i swoboda!” — jak ktoś kiedyś powiedział (albo zaśpiewał).

Aspektem w jakimś sensie subtelnym było to, że publiczność nie oceniała artystów. Publiczność miała w sobie silną świadomość oryginału. Popisy artystów tylko kolejne „szufladki” pamięci aktywowały. Do uszu dobiegał „vocal” artystki, ale dusza słyszała Grechutę.

Szczecin jest jak dworzec kolejowy z czasów Bolesława Prusa. Można tu wysiąść, pójść do restauracji, spotkać znajomych. Na stacji tej zatrzymują się trupy wędrownych artystów, którzy koszą honoraria, a my wypatrujemy, na który peron przyjedzie kolejny pociąg z „atrakcjami”.

Zjawisko chałtury zaczyna przybierać rozmiar epidemii.

Otrzymałem właśnie wiadomość, że zostałem nominowany do europejskiej nagrody za innowacyjność. A przedwczoraj inna firma przysłała kwestionariusze do wypełnienia, ponieważ zostałem wytypowany na członka elitarnej grupy przedsiębiorców, którzy mogą ubiegać się o tytuł „Zaufany Specjalista”.

Właściwie co kilka dni podobne maile zachęcają mnie, bym — niczym generałowie Związku Radzieckiego — zdobywał dziesiątki, setki nominacji i wyróżnień, kwalifikacji, stopni. Te wyróżnienia nosiłbym na polach marynarki jak ruscy generałowie – ordery i medale. Abym za te nędzne parę groszy dla agencji – budował swoją markę! Był wreszcie kimś! Laureat tytułu „Czołowego Drapacza Psów Za Lewym Uchem”, mistrz „Wkładania Trzewików Bez Wiązania Sznurowadeł”.

I to działa!

Może — zamiast narzekać — powinienem skopiować te maile i rozesłać je do znajomych, nominując ich do tytułu „Zjadacz Resztek”, „Lider Obrusów Ceratowych”, „Hochsztapler Habilitowany”?

Mówi się ostatnio wiele o inwazyjnych roślinach, o nowych owadach, które tworzą realne zagrożenie. Ale o postępującym, puszystym braku smaku — ani słowa?

Kabarety w całości przejęły publiczność teatralną. (W Szczecinie — Teatr Polski — o czym pisaliśmy w TVSiódemce). Także tę telewizyjną. Jeśli w spektaklu w teatrze nie ma hip-hopowego łomotu — publiczność siedzi jak kołek w płocie. Gdy zagra rytmiczna muzyka — owacje na stojąco. Im głupszy tekst i głośniejsza muzyka – tym bardziej szamańska atmosfera. 

Zastanawia mnie jedynie całkowity upadek cyrku. Z drugiej strony — klaun miałby chodzić pod namiot, by oglądać innego klauna? Show musi być totalny. Wyrzut, emocja, skandal. A co! Staremu aktorowi zdejmujemy portki! On — z trudem — udaje, że zakrywa to, co ma oszołomić widownię. Dojmujące przeżycie dla obu stron. Rano wszyscy będą o tym mówić. Stary człowiek z przyrodzeniem w garści, „idziaaś”? Ale śmieszne! A w tym czasie pół Polski potępia lekcje o zdrowiu.

Na całego weszliśmy w epokę Homo Paździerz.

Dziś mignął mi na słupie ogłoszeniowym plakat zapowiadający kolejny koncert — z „Sinatrą” w tytule. Domyślam się: jakiś artysta-parodysta będzie dubbingował Franka Sinatrę, a na finał zaśpiewa „My Way”. Ta pieśń wzrusza tak, jak „Boże, coś Polskę” lub „Nie rzucim ziemi…”.

W poczcie mailowej — nowa sensacja — Filharmonia i firma sprzedająca auta BMW zapraszają na koncert-biesiadę-debatę o mężczyznach. Będzie o tym i o tamtym też. Do tego ma pojawić się na scenie motocykl marki BMW.

W Filharmonii.

Adam Hanuszkiewicz ze wstydu odwraca się w grobie. To on w „Balladynie” pierwszy wprowadził motocykle na teatralną scenę. Więc — DROGA FILHARMONIO — nie zdziwię się, jak następną imprezą na twojej scenie — będzie: świniobicie. Live! Dźwiękowo – dla mnie – bomba.

Trzeba być osobą wyjątkowo niewybredną by nie zrozumieć, że chodzi o substytuty. Po co tworzyć coś na miarę Grechuty czy Sinatry? Wystarczy ich profanować. Artystycznie. I koniecznie – drogo.

Czy tak jest tylko u nas? Nie. Tak jest w Polsce. Ale mnie obchodzi Szczecin. Neptun — naszego polskiego, „kulturalnego” układu słonecznego. Najdalsza planeta o imieniu, które nam właśnie powinno być raczej bliskie, a jest wprost nieosiągalne.

Ufam w sukces dzieła oryginalnego — w Przylądek Pomerania. To nasza Ziemia Obiecana. Cel i nagroda. Jak marchewka koniowi darowana. Tylko kto kobyłę tam zdoła dopchnąć, skoro tu ma tyle fantastycznych atrakcji w Filharmonii — cudzie szczecińskim, dumie Polski, scenie bezkrytycznie bezkompromisowej.

Pomódlmy się… Ale jak? Do kogo?

Aż strach pomyśleć, jakie cuda dzieją się tam, w niebiańskim Szczecinie. 

Zaczęliśmy od Nieba,. Bo to nasz cel. A czy ci co są już w niebie mają… swoje niebo? Kurcze, zdaje się, że odkryłem coś naprawę rewolucyjnego!

KATEGORIE:
Proszę udostępnić ten artykuł
Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *